Sytuacja na rynku energii wywołuje rozliczne dyskusje, dotyczące w szczególności działań, jakie podejmuje w związku z tym nasz sanacyjno-peerelowski rząd. A co powiedzieliby wstrętni liberałowie? Domyślna i kanoniczna odpowiedź to oczywiście „Do niczego nie dopłacać. Zabieranie jednym, żeby dać drugim, nie jest moralne, a wpływanie na ceny zaburzy mechanizmy rynkowego dostosowania się do sytuacji”. Ale właściwie co złego może się stać? I czy mimo wszystko da się znaleźć argumenty za ingerencją państwa w rynek energii?

Dopłaty

Powiedzmy, że państwo dopłaci bezpośrednio do zakupów energii przez klientów (bez większego znaczenia, w jaki sposób). Czy koszt energii przez to spadnie? Nie, jedynie jego część zostanie przeniesiona na podatnika. Z energii nadal będzie korzystać indywidualny odbiorca, ale częściowo będzie finansować to społeczeństwo. To oznacza, że odbiorca nie odczuje w adekwatnym stopniu kosztu energii, którą zużywa. O to oczywiście w dopłatach chodzi, ale w konsekwencji pozbawia się odbiorcę motywacji do tego, żeby energię oszczędzać. Jeśli Kowalski w normalnych okolicznościach mógłby zdecydować np. o ogrzewaniu jednego pomieszczenia mniej, żeby zaoszczędzić na rachunkach, tak „dzięki” dopłatom może on się tym nie frapować. Zużycie nie spada tak, jak by mogło, płacimy za energię więcej, a kraje eksportujące surowce się cieszą.

Ceny maksymalne

Jeśli państwo zakazuje handlu energią powyżej określonej ceny, to poprzez problemy ze zbalansowaniem popytu z podażą może to powodować niedobory (i prowadzić do gospodarki nakazowo-rozdzielczej, gdzie o przydziale surowców decydują nie potrzeby rynkowe, tylko widzimisię towarzyszy partyjnych). Do tego w dłuższym terminie perspektywa ograniczonego zarobku ograniczy również inwestycje w sektor energetyczny i obniży podaż (dotyczy to również domiarów).

Pieniądze z helikoptera

Państwo może nie dopłacać do konkretnych zakupów, tylko rozdać pieniądze wybranym grupom, żeby mogły sobie same energię kupić i nie zamarzły zimą. Zaletą takiego podejścia jest to, konsument nadal ponosi rzeczywisty koszt nabycia energii, a co za tym idzie, ma motywację do tego, aby tę energię oszczędzać i wydać pieniądze z większym pożytkiem na coś innego. Oczywiście nadal jest to rozdawnictwo ze wszystkimi jego wadami. W szczególności jeśli rozdajemy pieniądze posiadaczom wybranych, nieefektywnych źródeł ciepła, to zniechęcamy ich do inwestowania w źródła energooszczędne, przyczyniając się do utrwalenia problemu.

Dopłaty dla wybranych

Powiedzmy, że państwo dopłaca indywidualnemu Kowalskiemu do rachunku za prąd, a nie dopłaca pozostałym podmiotom, w tym firmom i uniwersytetom. (Ma to oczywiście sens, gdy rząd chce kupić jak najwięcej głosów dysponując ograniczonym budżetem). Przez dysproporcję w cenach może wtedy dochodzić do przerzucania zużycia energii w kierunku odbiorców, dla których jest ona tańsza, a w ten sposób do większego łącznego zużycia. Czy wypychanie przez UJ studentów z pojedynczej sali wykładowej do wielu domów prowadzi do mniejszego zużycia prądu? Niekoniecznie, choć może to prowadzić do mniejszych rachunków. (Oddzielną kwestią jest, czy uniwersytet ma prawo w ten sposób przerzucać koszty prowadzenia zajęć na studentów). Podobnie wyższe ceny prądu/gazu dla firm mogą ograniczyć choćby stołowanie się Polaków w restauracjach, nawet jeśli realnie nie będzie to wcale ograniczać zużycia.

Wolna amerykanka

Wyobraźmy sobie, że rząd rzeczywiście postanawia nie ingerować w rynek energii i co najwyżej rozdaje ludziom zapomogi do wydania po uważaniu. Ludzie obserwując rachunki zaczynają oszczędzać — robiąc pranie w czasie, gdy prąd jest tańszy, przestając ogrzewać niektóre pomieszczenia, inwestując w tańsze źródła ciepła, jednym słowem — optymalizując. Można by uznać, że to sytuacja idealna — i w teorii rzeczywiście może to tak wyglądać. Ale część odbiorców w poszukiwaniu oszczędności na ogrzewaniu może uznać, że kalosze i opony to znakomity (bo tani) materiał opałowy. Powstałe zanieczyszczenie środowiska i tak dotknie ich tylko w ograniczonym stopniu; spora część, uleciawszy przez komin, zostanie wchłonięta przez sąsiadów. Można by tu wskazać, że w idealnym ustroju sąsiedzi będą w stanie pozwać kopcących i uzyskać odszkodowanie, które z nawiązką zrekompensuje im powstałe straty zdrowotne, sprawiając przy okazji, że palenie byle czym nie będzie wcale takie opłacalne. Ale kto mieszka w Polsce, ten się w tym miejscu tylko zaśmieje albo zapłacze. To może jednak warto dopłacać bezpośrednio do surowców, żeby Polacy nie palili byle czym? Niekoniecznie.

Załóżmy, że podaż czystych źródeł energii jest w miarę stała, tj. jesteśmy w stanie sprowadzić tylko określoną ich ilość mieszcząc się w rozsądnych widełkach cenowych. Wtedy dopłaty spowodują, że będziemy zużywać więcej energii (bo będzie ona tańsza dla konsumenta) i żeby pokryć to zwiększone zapotrzebowanie, trzeba będzie spalić więcej opon i kaloszy.

Załóżmy teraz, że podaż nie jest stała i za pieniądze z dopłat będziemy w stanie zaimportować więcej czystych surowców. Żeby te dopłaty uzasadnić, powinniśmy dysponować jakąś kalkulacją mówiącą, że koszt dopłat zwróci się w postaci lepszego zdrowia publicznego. Ale gdybyśmy doszli już do robienia takich szacunków, to czy nie można by pójść o krok dalej i zamiast tego przyznawać odszkodowania za szkodliwe emisje? (Co, trzeba przyznać, jest technicznie trudne, choćby ze względu na to, że ludzie różnie wyceniają swoje zdrowie).

Podsumowanie

Wtrącanie się przez państwo w rynek energii szkodzi. Warto zacząć zastanawiać się nad wypracowaniem mechanizmów odszkodowań od emitujących zanieczyszczenia powstałe w wyniku spalania niskiej jakości paliw.